Kochał sport nad życie. Przez myśl mu nigdy nie przeszło, że ta miłość doprowadzi do tego, że w kilka chwil prawie zawali mu się świat. Prawie, bo mimo przeciwności losu, każdego dnia walczy o zdrowie i układa sobie życie na nowo. Liczy się z amputacją nogi. W pewnym momencie było już tak źle, że lekarze nie dywagowali o tym, czy ją uciąć, tylko w którym miejscu. Niejeden w jego sytuacji załamałby się. On z uśmiechem na twarzy udowadnia, że przeszkody są tylko w naszych głowach. Gabriel Gryko, bo o nim mowa, miłość do sportu zamienił na pasję do malarstwa. Jest przykładem tego, że dopóki żyjemy, nic się nie kończy. Czasami tylko trzeba zmienić drogę, którą idziemy
– Piłka nożna była dla mnie wszystkim, nadawała sens mojemu życiu. Zresztą, wszystko kiedyś u mnie skupiało się na sporcie. Codziennie był trening, jako drużyna bardzo dużo graliśmy, jeździliśmy w kółko na jakieś turnieje albo zawody – zaczyna Gabriel Gryko, 30-letni sokółczanin.
Miał świetną pracę, którą lubił, sukcesy sportowe, marzenia, plany na przyszłość. I tylko 28 lat, gdy zagrał swój ostatni mecz, po którym już nic nie było takie samo. Był to amatorski turniej piłkarski, rozgrywany w Janowie.
– Na każdym meczu dawałem z siebie wszystko. Tak było też wtedy. Po wyskoku do piłki niefortunnie wylądowałem na lewej nodze, przekręcając ją. Zerwałem więzadło w lewym kolanie – przypomina zwrotny moment.
Rezonans pozwolił określić uraz. Okazało się, że potrzebna jest artroskopia, a potem jeszcze rekonstrukcja kolana. I kolejne wizyty w szpitalach, bowiem finalnie wyszło na jaw, że został zarażony groźną bakterią, z którą zmaga się do dziś. Było to dwa lata temu. W tej chwili jest po dziewięciu operacjach i wciąż nie jest sprawny. Właściwie był moment, w którym toczyły się dywagacje z lekarzami nie o tym, czy amputować nogę, ale w którym miejscu to zrobić. Mówi, że jest pogodzony z możliwością jej utraty. Chce tylko być już zdrowy. I żeby więcej nie bolało.
– W tej chwili poruszam się o kulach. Mam trzydzieści lat i jestem rencistą. To kategorycznie zmienia perspektywy. Trzeba nauczyć się dostosowywać do nowej, zmieniającej się rzeczywistości. Nie jest to łatwe, ale zawsze należy mieć nadzieję, że część tych dobrych rzeczy, które były, może kiedyś wrócą. A jeżeli nie wrócą, to zastąpi się je czymś innym. To nie jest tak, że mamy jakiś koniec. Mamy nową droga, która pomimo, że wyboista, to nadal się po niej prze, jak na Mount Everest – akcentuje z uśmiechem.
Gabryś musiał zrezygnować z pracy, ponieważ fizycznie nie był w stanie już jej wykonywać. Został wykluczony także z każdej dziedziny sportu, w której aktywnie uczestniczył. A było tego dużo, nie tylko piłka. Kochał strzelanie. Sport, dynamika, statyka, prawo posiadania broni były jednymi z jego większych zainteresowań.
– Strzelaliśmy ze znajomymi na strzelnicy w Białymstoku, Łozowie, Mońkach. Braliśmy udział w różnych zawodach. Teraz staram się również angażować w życie strzeleckie, ale już niestety tylko statycznie i rzadziej niż kiedyś – przyznaje Gabriel.
Do tego nurkował, nawet na 30 metrach, planował zostać instruktorem w tej dziedzinie, ale kontuzja pokrzyżowała mu i te plany.
Niejeden w takiej sytuacji poddałby się, odizolował od świata i przestał spełniać swoje marzenia. On co prawda przyznaje, że choroba zdecydowanie zmieniła jego postrzeganie rzeczywistości, ale nie aż tak bardzo, by zamknąć się w sobie i nie robić nic. Już wie, że nie będzie jechał samochodem ponad 200 km/h. Nie będzie też skakał do najwyższych piłek na murawie ani nie będzie udowadniał, że jest w czymś fizycznie najlepszy. Ale od początku choroby patrzeć w sufit też nie zamierzał. A w najtrudniejszych momentach zaczął wracać do swoich innych pasji.
Jeszcze jako w pełni sprawny młody człowiek interesował się rękodziełem. Nie wzięło się to znikąd, ponieważ jego babcia od strony mamy zajmowała się robótkami ręcznymi. Mówi ze śmiechem, że wszystkie firanki, które w życiu widział, były wyłącznie jej dziełem, i żeby zebrać je wszystko w całość, to utworzyłby się stos o wysokości dwóch domów.
Kolejnym artystą w jego rodzinie był dziadek od strony taty, który imał się kowalstwem i potrafił tworzyć z metalu cuda.
– Od zawsze podobały mi się zajęcia typowo męskie. Kowale byli i nadal są dla mnie autorytetami. Dlatego bardzo chciałem spróbować swoich sił w tym rzemiośle. Pierwsze podejście do niego zakończyło się zrobieniem nóżek do mojego autorskiego i własnoręcznie wykonanego stołu z blatem z łusek od nabojów – z entuzjazmem przypomina.
Ten stół był połączeniem miłości do strzelectwa z genami rękodzielnika. Łuski na blat zbierał kilka lat. Po każdym wyjściu na strzelnicę. W sumie w żywicy zatopił ich aż pięć tysięcy. Są ustawione obok siebie równiutko w rzędach. Praca nad meblem trwała rok. Efekt na żywo robi ogromne wrażenie. Jak sam przyznaje, mimo że tworząc miał już go w głowie, też był zaskoczony, jak dobrze to wyszło. Stół zdobi jego dom. Ale nie tylko on w nim przyciąga uwagę. Na ścianach wiszą obrazy, obok których nie sposób przejść obojętnie. Zaczął je tworzyć, kiedy życie dało mu najbardziej w kość. Skąd się to wzięło?
– Kiedy byłem młodszy lubiłem rysować, głównie ołówkami i cienkopisami. Czyli było szaro-czarno-biało. Kiedy w wyniku kontuzji po operacji leżałem w domu, wymyśliłem sobie, że dodam kolory i ołówki zamienię na pędzle – tłumaczy.
Kupił podstawowe rzeczy. I zaczął malować. Na początku były to dwa niewielkie podobrazia. Prace wyszły mu na tyle dobrze, że postanowił próbować na większych formatach.
– Razem z postępującą chorobą, rozwijała się moja pasja malarska. Obrazy były coraz większe i chyba fajniejsze, bo ludzie zaczęli je chwalić, cieszyć się nimi. Bardzo mnie to nakręcało tworzenia i motywowało do walki o powrót do zdrowia – podkreśla.
Kiedy kolekcja prac nieco się rozrosła, Gabryś postanowił pokazać je w Internecie. Był aktywny w różnych grupach malarskich, gdzie publikował zdjęcia swoich obrazów i prowadził dyskusje. Jego talent zaczął być zauważalny i doceniany. Białostocka kawiarnia Kafejeto zaproponowała mu nawet wystawę w swoich wnętrzach. Potem nadarzyła się kolejna okazja do pokazania talentu artysty. Była to wystawa w trakcie tegorocznego pikniku rodzinnego, orgaznizowanego przez Powiat Sokólski. Nie trzeba było długo czekać na efekty tych działań. Pojawiło się zainteresowanie.
– Dzięki tym aktywnościom część moich obrazów znajduje się już w prywatnych kolekcjach znajomych. Niektórzy chcieli, bym namalował coś specjalnie dla nich, inni wylicytowali je na aukcjach charytatywnych bądź otrzymali je ode mnie w prezencie – mówi z dumą.
W tej chwili jego twórczość można podejrzeć w mediach społecznościowych, na profilu Gaben_Art, a w następnym roku na żywo w Bibliotece Publicznej w Sokółce. Planowana jest tam bowiem kolejna wystawa.
Dzieła Gabriela są bardzo dopracowane i emanują emocjami. Trudno obok nich przejść obojętnie, po prostu przyciągają wzrok. Mówi, że w tworzeniu kieruje się też symbolami, po to, aby jego obrazy nie były tylko zwykłymi kawałkami płótna, które ładnie wyglądają.
– Chodzi o to, żeby nowi właściciele patrząc na nie, zastanawiali się też nad ich istotą. By poruszały w nich wyobraźnie i serca – wyjaśnia artysta.
Dodaje, że nie lubi malować tego samego, a już mu się zdarzało. Po prostu malowanie wtedy go męczy i nie sprawia przyjemności.
– Zauważyłem, że kiedy próbowałem na czyjąś prośbę namalować to samo, nie wychodziło mi wcale lepiej, chociaż za drugim razem przecież powinno wyjść lepiej. Chyba zupełnie nie jestem stworzony do kopiowania – śmieje się.
W jego kolekcji jest jeden obraz, który ma szczególne znaczenie. I symboliczną nazwę „Ręka”. Przedstawia zakrwawioną postać.
– Jest to najważniejszy obraz, który odzwierciedla moją sytuację już po drugiej, tej głównej i nieudanej operacji. Przyjmowałem wówczas całe mnóstwo leków przeciwbólowych. To wtedy zaczęło się moje cierpienie, zamknięcie, oderwanie od tego wszystkiego, z czym wcześniej miałem kontakt. Wtedy właśnie go namalowałem. Ten obraz zostanie ze mną na pewno do końca – przyznał.
Mówi, że gdyby mógł cofnąć czas i coś zmienić w tamtym feralnym meczu, podejrzewa, że skok zrobiłby tak samo, czyli najlepiej jak umie. Zapytany o plany przyszłość, bez namysłu odpowiada, że chce wyjść na prostą. Bez względu na to, jaka ona ma być.
– Prostą może być możliwość powrotu do czynności, które wcześniej robiłem, na przykład do sportu, wtedy byłbym przeszczęśliwy. Ale prostą może być też bycie w pewnym stopniu inwalidą. Pogodziłem się z tym, chce tylko już nie cierpieć. A plany? Dziewięć przebytych operacji nauczyło mnie, że nie można niczego zakładać. Kiedyś mierzyłem czas od meczu do meczu, teraz liczę tygodnie od operacji do operacji czy do badania – podsumował.
Jednego jest pewien. Będzie poświęcał się swoim pasjom, którym oddaje się w domu. A dom jest dla niego ostoją i schronieniem. Nieważne, gdzie by był, zawsze wie, że może do niego wrócić, bo jest to jego miejsce na ziemi.
Sylwia Matuk, Ewa Bochenko
Fot. Piotr Białomyzy