We wrześniu informowaliśmy Państwa o rozstrzygnięciu konkursu „Mój ogród – przyjazny i tradycyjny”, które odbyło się w siedzibie Parku Krajobrazowego Puszczy Knyszyńskiej w Supraślu. Organizatorem konkursu było Stowarzyszenie Przyjaciół PKPK „Wielki Las”, a finansował go Urząd Marszałkowski Województwa Podlaskiego.
Choć Puszcza Knyszyńska to rozległy teren, dwa pierwsze miejsca w konkursie zdobyli mieszkańcy naszego powiatu. I miejsce zajęła Pani Iwona z Wilczej Jamy, a II Pan Bogdan z Wierzchlesia.
Panią Iwonę Zalewska-Kozłowską mieliśmy okazję już poznać i przedstawić Państwu przy okazji wernisażu jaj malarstwa w sokólskim Klubie “Senior+”. Dziś oprowadzimy Państwa po ogrodzie artystki i zapytamy jego twórczynię i opiekunkę jak powstawał…
Kiedy narodziła się w Pani pasja do do ogrodnictwa?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Pasja tkwi we mnie chyba od urodzenia. Będąc jeszcze małą dziewczynką, jeszcze wtedy nie chodziłam chyba do szkoły, a już sądziłam trzykrotkę w korytku na parapecie kamienicy w Kaliszu, ku zadowoleniu mojej mamy, która była bardzo zapracowana. Cieszyła się, że rośnie i kwitnie – zwisała po murze domu aż do sąsiada mieszkającego piętro niżej. W dzieciństwie miałam taką przygodę… kiedy spędzaliśmy z rodziną wczasy w Sopocie. Panie sadziły kwiaty na gigantycznych klombach w parku plażowym ciągnącym się od Grand Hotelu w stronę Gdyni Orłowo. Ogrodnicy przywieźli w skrzynkach różne kwiatki do nasadzeń, a ja jak to ja – kochająca rośliny, podkradłam jakąś taką srebrzystą, puszystą roślinkę. Posadziłam ją później przy pięknym willi na ul Goyki w Sopocie gdzie mieszkali państwo Piepkowie, u których spędzaliśmy wakacje. Na środku półkolistego wjazdu do willi był klomb i tam posadziłam moją zdobycz. Co dzień obserwowałam jak rośnie. Mama zapytała w końcu, skąd ta roślinka się tu wzięła, ale ja oczywiście udawałam, że nic nie wiem na ten temat… nie chciałam się przyznać, że ją po prostu ukradłam . Tak, że miłość do roślin mam w sobie od urodzenia. Tak samo jak do malowania, rysowania, dłubania w korze sosnowej… Pamiętam jak robiliśmy z kory łódki z żaglem, a potem puszczaliśmy je na kałuży. Tak, że to wszystko są wrodzone predyspozycje…
A jakie są początki ogrodu na Wilczej Jamie?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Ogród na Wilczej Jamie powstawał od samego początku jak tutaj zamieszkałam. Najpierw sądziłam pierwsze rośliny koło domu. Krzewy róż, które mają już około 40 lat, najpierw rosły pod samym domem. Kiedy modernizowaliśmy budynek były przesadzane dalej od domu. W końcu tak się rozrosły, że część krzewów znalazła miejsce po drugiej stronie chaty. Jedna z tych róż rośnie teraz za tzw. rzeczką kwietną, która powstała w miejscu drogi biegnącej przez podwórze. Ogród z czasem rozrastał się coraz to bardziej. pochłaniał kolejne połacie siedliska. Zawsze też był duży warzywnik, na którym rosły również warzywa rzadko spotykane w tamtych czasach na Podlasiu. Były też różne okazje ku temu żeby ogród się rozrastał. To narodziny wnuczki, pamiętam jak pojechaliśmy na zakupy ogrodnicze i w wydrążonych pniach sadziliśmy pierwsze iglaki, rosną do tej pory, teraz są gigantyczne. Świerk kłujący, który dostałam od córki z okazji narodzin Simonki ma już 19 lat… Są drzewa, krzewy, które zostały podarowane przy różnych okazjach: urodzin, imienin, dnia matki, babci, dziadka… Każda roślina znalazła tu swoje miejsce i towarzyszy nam cały czas. Kiedy pracowałam w szkole nie bardzo miałam czas poświęcać się pasjom, bo praca i obowiązki domowe zajmowały mi prawie cały dzień. Z biegiem lat, kiedy przeszłam już na emeryturę, powstała część ogrodu od zabudowań w stronę puszczy. Tak sobie wymarzyłam, że najpierw obsadzimy aleję dojazdową od bramy na posesję. Marzyła mi się również polanka wśród drzew i krzewów – teraz na skraju tej polany jest grillownia otoczona zewsząd nasadzeniami. Marzenia te zostały zrealizowane. Jeździliśmy z mężem po sadzonki w różne miejsca: do Kurian, Szepietowa, na targowiska, do okolicznych szkółek. Z czasem zaczęliśmy poszukiwać niespotykanych okazów. Rosną u nas cyprysiki nutkajskie, powyrastały do nieba jak żyrafy albo żurawie budowlane.
Pamięta Pani nazwy wszystkich swoich roślin?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Jak kupuje to znam i pamiętam większość przez jakiś czas… ale drzewa rosną, a ja się starzeje i ulatują ja mi niektóre nazwy z głowy.
A część od domu w stronę olszyny, Starego Szoru, kiedy powstała?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Jakieś 12 lat temu… Wiesław (mąż) postanowił, że trzeba wykopać staw i hodować ryby. Znalazł gdzieś “za lasem” jak to się u nas mawia, pana, który wykonuje takie roboty. Pan przyjechał, wykopał staw, ku naszemu zadowoleniu z dna buchnęła fontanna wody. Pierwotnie staw prezentował się bardzo fajnie, bo poziom wody był wysoki, a piękna, przejrzysta, zielona tafla odbijała w sobie całą olszynę i niebo nad Wilczą Jamą. Jednak kiedy mąż zarybił staw linkami to niestety… ryby ryją w ile dennym i mieszają wodę, teraz w stawie jest kawa z mlekiem . Wiesław wymyślił, że zrobi sobie mostek łączący brzegi stawu, a na środku mostu zadaszony domek z ławkami… Później zbudował szeroki pomost w jednym z krańców sadzawki, gdzie można się opalać, rybki łowić, czy po prostu rozmyślać patrząc w spokojną taflę wody. Dookoła zbiornika posadziliśmy rośliny lubiące wilgoć i cień. Część ziemi wykopanej ze stawu, z czego jestem bardzo zadowolona, nie została rozplantowana tylko uformowaliśmy z niej od północnej strony granicy działki hałdę w kształcie rogala. Zbocze rogala wystawione na południowe słońce obsadziliśmy iglakami i roślinami, które kochają słońce i ciepło. Na początku rosło tam mnóstwo różnych gatunków kwiatów, ale iglaki z czasem tak się rozpanoszyły, że zagłuszyły mniej ekspansywne rośliny. Teraz już wszystko samo się rządzi prawami natury, rośliny silniejsze niestety dominują nad drobniejszymi, delikatniejszymi, które marnieją. Tak, że teraz, jeśli decyduje się dosadzać coś nowego, to wybieram rośliny już duże, silne. Państwo z Parku Krajobrazowego Puszczy Knyszyńskiej, którzy tu byli kiedy oglądali ogrody wybrane do finału konkursu, podziwiali mój sadziec – że taki olbrzymi porósł, do 3 metrów wysokości. Gigantyczne miskanty też świetnie się czują w tym wilgotnym, cienistym miejscu w sąsiedztwie stawu i olszyny. O, i tak powstał ogród na 12 tys. m2
W takim olbrzymim ogrodzie jest zapewne mnóstwo pracy…
Iwona Zalewska-Kozłowska: Pracy jest ogrom, na okrągło, de facto przez cały rok, bo kończy się w okolicy listopada – jeśli przyjdzie zima, mróz i śnieg. Później i tak trzeba czuwać, żeby otulić niektóre rośliny przed wiatrem i mrozem, podlać jeśli jesień jest sucha. Jednak coraz mniej robię tych zabiegów ponieważ rośliny już się tutaj zaaklimatyzowały na dobre. Prace w ogrodzie zaczynają się już pod koniec lutego, kiedy trzeba coś przeciąć, wyciąć, strzyc, formować. Bez tego zrobiłby się busz, dżungla nie do przebycia. Z resztą i tak niektóre rośliny z części w stronę lasu trzeba będzie wyciąć, bo sosny, które tam sadziliśmy kilka lat temu wyrosły w gęsty las. Podobnie w okolicy budynku, rośliny chyba lubią sąsiedztwo domu, bo rosną tutaj jak na drożdżach. Wycięliśmy już część modrzewi, z żalem, ale nie było wyjścia ponieważ porosły gigantyczne i zasłoniły całe światło. Tak, że pracy jest multum, w sezonie od rana do wieczora.
Czyli trzeba mieć dużo czasu, żeby móc pozwolić sobie na posiadanie takiego ogrodu…
Iwona Zalewska-Kozłowska: Tak, trzeba mieć dużo czasu, energii, siły i cierpliwości, bo nie wszystkie rośliny rosną tak jakby się chciało. Trzeba im dogadzać.
Czy pomimo posiadania tak olbrzymiej ilości różnorodnych gatunków, jest w Pani nadal tak silna pasja, która każe szukać kolejnych egzemplarzy?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Zawsze jest taka pokusa. Nieraz, jak przeglądam w internecie fora ogrodnicze, albo gdzieś indziej zobaczę jakąś ciekawą roślinę to chcę ją zdobyć. Ostatnio trafiłam na popłoch pospolity, to jest taki gigantyczny oset, który pięknie wygląda w towarzystwie innych roślin, bo ma olbrzymie liście w kolorze popielatym, srebrzystym. Kwiat jak kwiat, ale roślina jako całość bardzo ładnie się prezentuje. I tak śledziłam, gdzie ten popłoch można kupić. Znalazłem, można kupić nasiona i sadzonki.
Jak tak Pani opowiada o roślinach i ogrodzie to od razu widać, że ma Pani duszę artysty. Tworzy Pani kompozycje, dobierając barwę i kształt roślin…
Iwona Zalewska-Kozłowska: Oczywiście, że tak, bezwzględnie… teraz już nie pamiętam, który artysta wyraził opinię że: malarze, rzeźbiarze, graficy i ogólnie plastycy wcale nie są takimi nadzwyczajnymi twórcami, bo największymi twórcami są ogrodnicy, bo oni tworzą całość dzieła począwszy od posadzenia nasionka, które dzięki ich pielęgnacji wyrasta w dorodną roślinę i staje się częścią całego ogrodu, całej kompozycji. Tworzą nowe, nadzwyczajnej urody odmiany.
Mniemam, że przeprowadzka z wielkiego miasta na skraj puszczy też była podyktowana pragnieniem natury…
Iwona Zalewska-Kozłowska: Zdecydowanie. Początkowo, kiedy przyjeżdżał w te strony tylko latem i czasem na święta – na Osierodek do rodziców pierwszego męża, kiedy wracałam do Trójmiasta, siedziałam jak na szpilkach, czekając kiedy wreszcie skończy się ta zima, minie przedwiośnie i będzie można pojechać na wieś, w puszczę… Nic mnie nie zaskakiwało w negatywnym znaczeniu, w wiejskim życiu, a były to czasy naprawdę trudne i można powiedzieć ubogie na wsi. To, że trzeba było przejść kilometry żeby dotrzeć do sklepu, odległość od miasta, lekarza… Pierwsza córka była wtedy małym dzieckiem więc też stanowiło to pewne ryzyko, ale jakoś… nie wiem, czy za mała była moja wyobraźnia żeby się bać… po prostu jak człowiek jest młody, silny to nie ma żadnych barier nie do pokonania, a jeszcze kiedy się czegoś bardzo pragnie… Niedawno Bogdan z Osierodka wspominał jak żeśmy bytowali de facto cały dzień na podwórzu. Zbudowaliśmy ze starych cegieł piec, ze starych wiader komin i gotowaliśmy z moją mamusią, która też z nami przyjeżdżała, zupy dla całej rodziny. Postawiliśmy stary stół, wyciągnęliśmy jakieś zdezelowane krzesła ze świronka i żeśmy tam biesiadowali. Żeby nie siedzieć w chacie kiedy jest pięknie na podwórku, ptaszki śpiewają. Gospodarze byli zapracowani od świtu do zmierzchu więc dla nich też gotowałyśmy. Był taki jeden rok, pamiętam, że wakacje studenckie były przedłużone o miesiąc. To był już październik, szwagierka narobiła mnóstwo weków konfitur wiśniowych. Był też swojski twaróg i biały ser. Mam przed oczami w pamięci taką scenę jak siedzimy w ogrodzie przy tym stole, słońce jak to w jesieni – takie leniwe, niskie, jeszcze przedziera się przez resztki liści na gałęziach, a my tak nakładamy te wiśnie na ten biały ser i pałaszujemy… Bardzo miłe są to wspomnienia.
Po tylu latach tu spędzonych, pewnie nie wyobraża sobie już Pani życia w mieście?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Nie, nie wyobrażam sobie życia w zamknięciu, w mieszkaniu, gdzie nie można sobie wyjść swobodnie na zewnątrz z kubkiem kawy czy herbaty, przespacerować się w szlafroku po ogrodzie, zobaczyć jak rośnie. W tej chwili jest to dla mnie wręcz niewyobrażalne – siedzenie w mieszkaniu, w zamknięciu.
Ma Pani tyle zajęć w ogrodzie, kiedy znajduje Pani czas na twórczość malarską?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Różnie to bywa, ale zazwyczaj jest to czas zimowy, od listopada do marca. Niekiedy maluję z doskoku, kiedy zrodzi mi się jakiś pomysł.
Czyli rytm życia, mieszkając tutaj, również wyznacza przyroda?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Tak, tak samo jak rolnikom. To jest niesamowite współżycie… z roślinami, zwierzętami, … Człowiek tworzy z całą tą naturą rodzaj wspólnoty, czuje się jak jej część, współmieszkaniec jakiegoś obszaru. Czasami wręcz chodzę i rozmawiam z roślinami, szczególnie z tymi, które nie chcą rosnąć – namawiam je, żeby się wzięły do roboty, rosły, piękniały . Teraz przesadzałam świerk Engelmanna, taki rozczochrany ze zwisającymi pędami i mówię do niego – tylko patrz, ukorzeń mi się dobrze, przyjmij, żebyś rósł. Dzięki temu poczuciu wspólnoty z otaczającą naturą, nie ma we mnie żadnej bojaźni, nie obawiam się nawet samotności… Ani ja, ani moje córki, które już jako dzieci potrafiły iść do lasu w środku nocy, czy przejść się przez las z Wilczej Jamy do Czarnej Białostockiej. Nie było w tym żadnego problemu, poza wysiłkiem fizycznym. W któreś lato, zanim zamieszkałam tu na Wilczej Jamie na stałe, przyjechała do nas na wakacje moja siostra z dziećmi. Siostra również czasem maluje. Szukałyśmy dla niej odpowiedniego miejsca w plenerze gdzie mogłaby rozstawić sztalugę. Wyprowadziłam ją za leśniczówkę w pola, łąki i mówię – no patrz, masz tu w koło różne pejzaże, wybierz sobie jakiś fragment i maluj…Ona na to – ale nie ma tu nic takiego szczególnego, atrakcyjnego w tym krajobrazie. A tam nie ma – mówię i tak dla zabawy, przez przypadek stanęłam sobie w rozkroku, schyliłam się i pomiędzy swoimi nogami popatrzyłam na lasek Głowackiego… odwróciło mi się niebo z ziemią. Zaskoczenie i myśl, że to wszystko jedno – między niebem, a ziemią – między ziemią, a niebem i ten lasek na górce łączący te dwie bezkresne powierzchnie. Mówię – jakie fajne miejsce i takie przyciągające, tajemnicze. Później pod wpływem tej inspiracji wykonałam rzeźbę, którą nazwałam “Miejsce”, wystawiłam ją na biennale w sopockim BWA w 1977 r. Została pięknie wyeksponowana i oświetlona. Profesor Franciszek Duszeńko, w którego pracowni kilka lat wcześniej robiłam dyplom, był zachwycony tą rzeźbą…
Wracając do ogrodu, są tutaj bardzo ciekawe elementy małej architektury. Czy ktoś Państwu pomagał w wykonaniu np. bramy, grillowni itd.?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Wszystko robiliśmy sami, ja wymyślałam a Wiesiek realizował. Włącznie z bramą, grillownią, mostkiem z domkiem, pomostem, wszystko zrobił sam. Chatę starą wyremontował, szalował, krył dach. Łącznie z sadzeniem, pielęgnowaniem, opryskiwaniem roślin, koszeniem. Wszystko robiliśmy sami. Budowaliśmy z kamienia, z drewna… te olbrzymie głazy, które stoją w ogrodzie też Wiesław wyszukał gdzieś w okolicy i przyciągnął ciągnikiem.
Czy w Pani rodzinie były tradycje ogrodnicze?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Mój tatuś zawsze lubił bawić się w ogrodnictwo. Mama przeciwnie, nienawidziła grzebania się w ziemi. Nigdy niczego nie sadziła, nie pieliła, jak szła na ogrody – bo mieliśmy za Kaliszem trzy działki budowlane, które zakupili moi dziadkowie będąc jeszcze we Francji. Rosły tam drzewa owocowe, truskawki, mój tata sadził tam ziemniaki, warzywa, rosły też kwiaty, pamiętam, bo jako dziewczynka biegałam po tych ogrodach. Mama tylko patrzyła gdzie postawić leżak i wystawiała się do słońca . Rosły tam gigantyczne czereśnie, wściekłam się, że nie mogę na nie wejść, kiedy mój starszy brat siedział już na gałęzi, objadał się czereśniami i zamiast rzucić mi garść owoców tylko pluł pestkami . Tata robił przetwory, konserwował fasolkę szparagową i całe pomidory w soku pomidorowym w wekach, kompot z czereśni z całymi owocami w wekach, robił wspaniałe wina. Lubił to. W sezonie wiecznie gotował się kocioł z wekami. Jak dorośliśmy, ja i moja starsza siostra zamieszkałyśmy z rodzinami w trójmieście, tata ładował przetwory, warzywa, owoce w paczki i wysyłał nam. A tradycji ogrodniczych jako takich nie było. Mama nie pochodziła ze wsi, ani dziadkowie ze strony mamy też nie, tylko z miast Wielkopolski. Dziadek Szczapan z Wągrowca, Babcia Jadwiga z Jarocina. Tata pochodził z Piotrowa pod Kaliszem, który sąsiadował z Russowem. Z Russowa pochodziła Maria Dąbrowska, cała akcja “Nocy i Dni” dzieje się właśnie w okolicach Russowa. Ale mój brat Włodek też uwielbia ogrody, jak teraz rozmawiamy, mówi do mnie, że gdyby nie ogród, to by chyba zwariował. Też zawsze hodował kwiaty, gigantyczne mieczyki w całej gamie barw. Uwielbia rośliny cebulowe: hiacynty, tulipany, olbrzymie kany. Całe kredensy na werandzie ma zastawione pojemnikami z cebulkami kwiatów i doniczkami z kannami.
Jak posiadła Pani wiedzę na temat pielęgnacji roślin?
Iwona Zalewska-Kozłowska: Całą wiedzę zdobywałam sama. Głównie z literatury, kiedyś nie było internetu, ewentualnie ktoś tam komuś coś podpowiedział, czyli przekaz ludzi bardziej doświadczonych. Kiedy się tutaj sprowadziłam to wszystkie pierwsze kwiaty w ogrodzie dostałam od gospodyń ze wsi. Szłam przez wioskę i prosiłam jak coś mi się spodobało. Np, te wszystkie lilie tygrysie, czy białe dzwonki z kwiatami wyrastającymi wzdłuż łodygi, one akurat są od księdza Mariana, który był przed laty proboszczem w St. Rozedrance. Taka tutaj była tradycja, że ludzie dzielili się, wymieniali tym co mieli.
Serdecznie dziękujemy za rozmowę i sielskie chwile spędzone w tym niesamowitym miejscu.
Jeśli dopisze nam szczęście, spróbujemy odnaleźć Pana Bogdana z Wierzchlesia i porozmawiać z nim o jego ogrodzie.